To miał być krótki tekst o sensualności ukrytej w jedzeniu, a wyszedł tekst o seksie, jedzeniu i zabawie. Pamiętacie scenę z filmu "9 i pół tygodnia", tuż przy lodówce? To scena, która idealnie łączy te 3 słowa.
Mam wrażenie, że unikamy słowa "bawić się".
Wzbudza u nas podświadomy, nieuzasadniony lęk, że ktoś pomyśli że jesteśmy niepoważni, albo nie potrafimy stawiać deklaracji tak zwanych "na serio". Ten lęk dotyczy moich słów bliźniaków: seks i jedzenie. Jeśli powiesz, że lubisz się bawić seksem, najprawdopodobniej wyjdziesz na lafiryndę albo lafiryndziarza. No bo przecież w miłości, małżeństwie i innych związkach nie można się już bawić, trzeba być śmiertelnie poważnym, bo inaczej druga połówka pomyśli, że sobie z niej kpisz, albo jesteś tak wyzwolona/y, że aż się robi niesmacznie..błąd i nuda!
To samo dotyczy jedzenia. Obiad i tak najczęściej kończy się talerzem z ziemniakami, kotletem i zestawem surówek, bo utarła się modna formułka, że "najlepsze obiady są takie jak kiedyś Babcia robiła". Częściowo się zgadzam, są pyszne, ale ja się pytam, dlaczego coś nowego nie może być równie dobre? Dlaczego nie chcemy być pomysłodawcami czegoś wartego doznania, tak jak właśnie to niegdyś robiły nasze Babcie?
Wiem, że jest moda-oda do vintage, ale nowe połączenia mogą być równie smaczne. Pamiętam, że jeszcze jako kulinarny młokos intuicyjnie tworzyłam dziwne połączenia smakowe, co spotkało się z drwiącym śmiechem jednego z doświadczonych kucharzy. Właściwie mieliśmy podobne poczucie humoru, bo mi również wydawało się to śmieszne, tylko że z małą różnicą, zabawne było jego stawianie ograniczeń do samej zasady łączenia składników.
Jedzenie lubię za to, że nie ma w nim zasad, reguł, dekalogów, nie ogranicza mnie nikt w łączeniu różnych składników, czy też w formie podania. Jedyny wyznacznik to "lubię to", albo i nie, ale to żadna z zasad, która mogłaby mnie powstrzymać od zabawy.
Bawmy się!:)